wtorek, 12 lipca 2016

Bieszczady i wino

Pierwszy raz w Bieszczady przyjechałam z Maćkiem. Mieliśmy ze sobą najmniejszy z możliwych namiot i kiedy patrzę na zdjęcia, nie umiem sobie wyobrazić jak my się w nim mieściliśmy. Tuż przed wyjazdem dostałam od pewnego starszego Niemca butelkę wina z jego piwniczki - od razu powiem, że jesteśmy z Maćkiem dziwni i za winem nie przepadamy. Nie smakuje i co zrobisz! Znajomi, smakosze wina próbowali nas do tego trunku przekonywać, poili najlepszymi markami, sama mając świadomość, że nienormalna jestem, przy okazji pobytu we Francji wydałam majątek na polecane mi butelki i...kicha! nie smakowało!

Kiedy postanowiliśmy spędzić w Bieszczadach kilka dni, bez głębszej refleksji wrzuciłam otrzymaną  butelkę do bagażnika, napakowałam co tam jeszcze było nam potrzebne i pojechaliśmy. Tu zrobię dygresję i opowiem historię Józka bo potem wracać do niego nie będę: Józek to średniej wielkości pająk, który udziergał solidną pajęczynę za samochodowym bocznym lusterkiem. Po kilkunastu godzinach jazdy gdy wieczorem wjeżdżaliśmy na pole namiotowe w Cisnej, Józkowa sieć była nieco porwana przez wiatr a sam Józek lekko poddenerwowany, tkwił ukryty za lusterkiem. Kiedy rano mówiłam mu dzień dobry, ochoczo uwijał się wokół naprawionej sieci. I tak było codziennie, wiatr niszczył, Józek naprawiał. Po tygodniu wrócił z nami do Szczecina i zza lusterka wypłoszyły go dopiero jesienne chłody. Podejrzewam, że przeniósł się do domu bo często odnosiłam wrażenie, że go widzę.

Bieszczady, w które mnie zupełnie nie ciągnęło bo wcześniej chodziłam po naprawdę wysokich górach - zachwyciły mnie tym co w nich jest a zdefiniować się nie da. Zapachy, widoki, odgłosy natury pozostały już na zawsze w pamięci i sercu. Z gór schodziliśmy na namiotowe pole, gdzie dzielnie czekał na nas najbadziej odjechany namiot świata, Maćkowi sięgający do kolan. Któregoś wieczoru, w Ustrzykach Górnych przypomniałam sobie o butelce wina. Spróbowaliśmy, popatrzyliśmy na siebie...potem drugi ostrożny łyk...to było niesamowite! Mityczna ambrozja musiała właśnie tak smakować! Zaczęliśmy oglądać butelkę i odkryliśmy datę: 1957 rok. Wino było gęste, niezbyt słodkie, nie cierpkie, sama nie wiem jakie - było pyszne! Cudowne! Delektowaliśmy się każdym łykiem, było mocne ale delikatne. Zaszumiało nam na wesoło, czułam się lekko i beztrosko. Byłam piękna i inteligentna a świat był taki zabawny! Butelka tej ambrozji wystarczyła na kilka cudownych godzin śmiechu i poczucia lekkości bytu. Niezapomniane chwile!

I takie są moje pierwsze wspomnienia związane z Bieszczadami. Nie wiedziałam wtedy, że równo za dwa lata będę mieszkanką Lutowisk.

Niestety nigdy wiecej nie trafiłam na wino, które choćby odrobinę przypominało tamto.

Przez ostatnie dwa lata zrobiłam tysiące zdjęć - potrzebne były do książki. Do każdego rozdziału, działu, strony musiałam wykonywać kilka ujęć lub sesji bo nie wiedziałam, które zdjęcie ostatecznie będzie pasować - o tym decydowała składająca książkę pani Karia. Ta konieczność fotografowania mimo zmęczenia, braku czasu i często - ochoty, sprawiła, że teraz aparat omijam szerokim łukiem i nie zabieram go jak kiedyś ze sobą na spacery. Mam nadzieję, że niechęć ta minie mi niebawem bo fotografować przecież lubię.
 
Pokażę to co mimo wszystko udało się pstryknąć wiosną. Wrzucam po kolei bez tematycznego klucza:












 
Powyżej Tosia, podopieczna Huberta, jednego z bohaterów mojej książki. Poniżej: waleczna Mirabelka pokazuje, że jest gotowa zginąć w imię wartości... bez względu czy wrogiem jest ptak czy nie ptak.












 
I tak oto dobrnęłam do lata !
Jeśli jeszcze ktoś tu zagląda - pozdrawiam serdecznie!

wtorek, 26 kwietnia 2016

Wyciśnij i upiecz

Na początku muszę się przyznać, że bardzo lubię pić świeże soki. Lata całe zmagałam się z sokowirówką aż całkiem niedawno dorobiłam się wyciskarki. Ludzie! Co ona potrafi! Wyciska sok nie tylko - banalnie -  z warzyw i owoców. Ona wyciska z trawy, jarmużu, pokrzywy czy mięty!!!  A ponieważ łatwo i szybko się czyści to trudno jest mi się od niej oderwać. Sok z wyciskarki tłoczony jest na zimno czyli zachowuje większość swoich witaminowych możliwości a w dodatku można go przechować w lodówce przez kilka godzin. Wiem, że piszę o tym co większość z Was już od dawna wie. Jednak właśnie teraz warto sobie o takim doenergetyzowaniu organizmu dzięki sokom przypomnieć.


Z  suchych resztek po wyciśnięciu soku robię pyszne pieczonki. Soki wyciskam z marchwi, selera, buraków, batatów, brokułów, kalafiora, jarmużu, pietruszki (korzeń i nać), wspomnianej pokrzywy, kapusty, dyni i wszystkiego innego co mi z warzyw do głowy przyjdzie.
Do pozostałej po wyciśnięciu soku pulpy dodaję ugotowaną kaszę jaglaną (moja ulubiona) albo ugotowaną cieciorkę, soczewicę lub inne kasze. Można też dodać surowych warzyw w całości lub pokrojonych np. brukselkę, cukinię czy pory. Następnie dodaję otręby (owsiane, żytnie, jaglane i inne najlepiej zmieszane ze sobą), podsmażone: cebulę, małe różyczki brokuła lub pieczarki. No pełna dowolność. Część produktów miksuję razem, część dodaję w kawałkach. Do tego potrzebne są ze dwa jajka oraz ulubione zioła i przyprawy bo pieczonka lubi wyraziste smaki. Nie nazywam tego pasztetem ale właściwie nic nie stoi na przeszkodzie też tak tego nazywać.


Pieczemy to przez ok 35 min w temperaturze 180 C. można obłożyć na wierzchu ziołami, pokrojonymi na pół pomidorkami koktajlowymi lub czarnuszką. Jemy na gorąco jako obiadowe danie lub na zimno - na śniadanie. Smaku można dodać sosami: czosnkowym, pomidorowym lub każdym innym jaki nam przyjdzie do głowy.
Zajadam się tym ze smakiem a jeśli zaczynam wiosną to do lata gubię kilka kilogramów, które nie wiadomo skąd i jak pojawiają się zimą.
Tytuł posta powstał z inspiracji modną ostatnio książką "Porąb i spal", którą zaczytywał się również mój Maciek. Okazuje się, że zawsze można się czegoś nowego dowiedzieć nawet w dziedzinie o której się sądzi, że wszystko już wiemy.

Kiedy tak gładko przeszłam do tematu książkowego to pochwalić się muszę, że już jutro czyli 27 kwietnia będzie miała premierę moja książka:

Zawsze jest tak, że jakiś czas przed premierą książka jest już wydrukowana, dlatego ja mogłam ją wziąć w ręce 2 tygodnie temu. To dziwne uczucie. Tym bardziej, że książka zawiera część naszej historii, jest wynikiem własnych doświadczeń, przemyśleń, pracy. Jest osobista i uniwersalna zarazem - taką mam przynajmniej nadzieję. Powierzam więc fragmenty swego życia nieznanym mi osobom, daję część siebie - Wam. Jak to mawiał Piotr Skrzynecki zapowiadając debiutantów w Piwnicy pod Baranami: przyjmijcie ją łaskawie!
Obecnie odbywa się coś na kształt promocji książki - muszę tu podziękować z całego serca Wydawnictwu Nasza Księgarnia za to, że rozumieją moją niechęć do publicznych występów oraz jeszcze większą niechęć  do wyjazdów z Bieszczadów. Skorzystam tu z okazji by wyrazić wdzięczność za przemiłą współpracę z każdą z osób, które przy książce pracowały. Dziękuję i wszystkich serdecznie pozdrawiam!

A na koniec wrzucę linka do mojego gotowania na ekranie w programie Dzień Dobry TVN. Zgodziłam się na udział w programie wiedząc, że nie uniknę wszystkiego  i nie żałuję, bo atmosfera w studio była fantastyczna a gotowało się nadspodziewanie dobrze.
http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/pesto-z-chaty-magoda,200137.html

Na koniec nasze pieski. Ustawienie do zdjęcia to nie lada wyzwanie. Dziś musiałam posłużyć się smakołykiem i oto efekt:

Kiedy trzaśnie migawka, Buba i Mirabelka wiedzą, że odpękały obowiązek pozowania. Ale nie Bezunia... ona tak bardzo kocha jeść, że za smakołyczek będzie pozować do wieczora :)
Pozdrawiam wszystkich!






piątek, 18 marca 2016

Natura

Kiedy myślimy o naturze, mamy zazwyczaj na myśli to co jest na zewnątrz nas. Niebo i ziemię, wiatr i las, dzikie zwierzęta, deszcz i burzę. Przez dziesiątki tysięcy lat uczyliśmy się jak żyć z naturą w zgodzie a przez ostatnie setki lat oddalamy się od natury nader skutecznie. Nie umiemy sobie z nią radzić, obawiamy się, gubimy, nie panujemy już nad nią a tak bardzo jednocześnie potrzebujemy panować.

Człowiek (nie chcę pisać "pierwotny" po prostu: człowiek) naturę obserwował, uczył się i dostosowywał. Kiedy zaczął ją wykorzystywać - był to początek końca. Tak. Nie wiem w jakim punkcie na równi pochyłej jesteśmy ale że właśnie tam znajduje się Ludzkość mówią wszyscy ci, którzy zajmują się sprawami Planety Ziemia. Wykorzystujemy naturę od momentu w którym przestaliśmy respektować jej prawa i zapomnieliśmy, że jesteśmy częścią wielkiej całości.

Wszystkie odpowiedzi na wszelkie pytania dotyczące natury mamy w sobie samych!

Nie szanując świata przyrody i jego zasad nie szanujemy samych siebie bo natura to nie tylko to co na zewnątrz, to również MY. Nie mogę mówić o życiu w harmonii, w zgodzie itp bez takiego holistycznego spojrzenia.

Wczoraj na spacerze spotkałam stado jeleni liczące ponad 20 sztuk. Usiadłam by nie płosząc -obserwować. Zastanawiałam się jak zareagowałaby kobieta taka jak ja, tylko 5 tysięcy lat temu, gdyby spotkała tyle zwierząt na raz. Czy myślałaby o nich tylko w kategoriach pożywienia? Czy czułaby jakąś więź z nimi? Czy takie spotkanie byłoby źródłem ważnej dla niej wiedzy? Czy umiałaby patrzeć w zachwycie nad ich pięknem, czy może czułaby coś zupełnie innego?

Jestem wegetarianką dlatego patrząc na zwierzęta czuję wyłącznie podziw dla ich siły, zachwyt. Czuję się po takim spotkaniu silniejsza, pełna energii i bezpieczniejsza.

Bardzo mocno działa na mnie wiatr, potrafi przywiać szczęście i dobre dni, inny potrafi namieszać i utrudnić. Woda zawsze oczyszcza, bez niej nie ma życia. Słońce daje ciepło ale też roztapia chłód ludzkich serc - byłam tego świadkiem nie raz.

Nasza natura jest tak samo dzika jak przed tysiącami lat. Ugładziliśmy ją nieco po wierzchu. Czasem ujawnia się i żałuję bardzo, że nie przenieśliśmy ze sobą z wieków zamierzchłych w dzisiejsze czasy sposobów na radzenie sobie z tą pierwotną częścią nas. Rytuałów takich jak nowozelandzka Haka na przykład, dzięki której można wywalić wszystkie emocje, oczyścić się, okazać siłę, moc ale i szacunek.

Nie znacie? to zobaczcie tutaj:
http://kobieta.onet.pl/ciekawostki/ten-film-z-wesela-widzialo-13-milionow-osob-co-w-nim-tak-niezwyklego/w1gbpw


Te parę w sumie banalnych zdań pozostawiam bez puenty - tę napiszemy my, wszyscy ludzie w jakiejś dziś nieznanej, nieokreślonej, byle niezbyt bliskiej przyszłości.


Dla mnie świat przyrody przemówił pełnym głosem dopiero po kilku latach bieszczadzkiego życia. Nie było to łatwe usłyszeć go i zaakceptować w sobie.
 Bardzo pomocne były wtedy nasze zwierzaki. Ich kocia i psia natura, kontakt z nimi -  stały się przewodnikiem do nowego świata. Fascynującego: prostego ale i złożonego, zwykłego i nie do ogarnięcia myślami, nie do nazwania. Bez konotacji z dobrem czy złem, bez wartościowania. Pełnego lojalności, oddania ale też rywalizacji.

Namiastką życia blisko natury jest mieszkanie ze zwierzakami. Oczywiście, zwierzęta domowe zostały w znacznym stopniu ukształtowne przez człowieka doborem genów i tresurą. Jednak zwierzaki zachowały część swej dzikiej, pierwotnej natury i poznawanie jej z tak bliska, może być pasjonującym zajęciem. Kocham koty, które moim zdaniem udomowiły się u człowieka na własnych warunkach, dostosowały do naszych domów ale pozostały nadal dzikimi łowcami, niezależnymi i pełnymi nieodgadnionych cech, choć kiedy żyje się przez kilkanaście lat pod jednym dachem z futrzakiem to oczywiście można przewidzieć większość jego reakcji.

Psy są bardziej od nas zależne choć z pewnością większość z nich doskonale poradziłaby sobie bez człowieka, wykorzystując cechy swej wilczej natury. Fizycznie przetrwałyby bez nas. Psychicznie - myślę, że nasz brak zmieniłby je. Kiedy obserwuję psy widzę jak są od nas uzależnione. My ludzie nazywamy to miłością - niech tak będzie. Jednak sądzę, że obrażamy psy  porównując ich uczucia do ludzkiej miłości, która często, zbyt często podlega koniunkturze i zabić ją może czas. Już bliżej psie emocje mają się do naszych rodzicielskich uczuć, bezwarunkowych, pozbawionych egoizmu. Czyli psy kochają nas jak własne dzieci.

Takim obiektem uczuć Wielkich jestem od ponad roku dla Mirabelki. Przez kilkanaście miesięcy nie odstąpiła ode mnie z własnej woli nawet na krok - dosłownie, ponieważ trzyma się około pół metra od mojej nogi. Dłuższy dystans powoduje panikę. Na początku taka bliskość dawała jej poczucie bezpieczeństwa, obecnie Mirabelka trwa przy mnie by mnie bronić. Nie życzę nikomu na świecie tego co z nim zrobi Mirabelka jeśli ten ktoś mnie zaatakuje. Maleńka kupka sierści, obecnie nieco tłuściutka, zamienia się w pocisk skondensowanej energii niosącej śmierć. Przekonują się o tym listonosze, kurierzy, panowie z elektrowni i każda obca osoba, która zbliży się do naszego domu. Mirabelka z wysokości 15 cm od ziemi, w sposób nie dający żadnych wątpliwości, że nie żartuje - odgania wszystkich. Zdarzyło się, że dziabała przy tym po nogawkach. Nie jestem oczywiście tym zachwycona i próbuję na różne sposoby wykorzenić z niej te mordercze zamiary - na razie bez skutku.

Maciek się śmieje, że jak się jest Boginią to trzeba ten krzyż nieść z godnością i nie marudzić. Ciekawe, czy wszyscy Bogowie tak mają ?

Proste życie, zwykłe i nieśpieszne ułatwia kontakt z własnymi emocjami, człowiek się otwiera i nie wstydzi uczuć. Mogę powiedzieć, że bardzo Mirabelkę kocham. Myślenie o tym jak wyglądało jej życie przed przyjazdem do nas, sprawia mi ból. Nie umiem spokojnie myśleć, zwłaszcza zimą, w mroźne noce, że wiele lat spędziła cierpiąc przenikliwy chłód, samotna, głodna, chora i niekochana. Boli mnie to bo kocham ją. I cieszę się każdym wałeczkiem na jej brzuszku, który z dziecięcym entuzjazmem wystawia mi do głaskania. Za każdym razem kiedy cieplutka, szczęśliwa, czarna kluska wtula się we mnie z miłością patrząc w oczy gratuluję sobie decyzji, że weźmiemy ją do siebe.

Może tam, gdzieś, przykuta łańcuchem do beczki, budy czy kilku desek leży głodna - Twoja Mirabelka? Nie pozbawiaj się tej miłości.






 

 

poniedziałek, 22 lutego 2016

Miasto i wieś



Kiedy przenosimy się z miasta na wieś, na początku wszystko wydaje się zaskakujące, nowe. Niektóre sprawy dziwią inne śmieszą. Po kilku miesiącach czy latach przyzwyczajamy się do wiejskich zwyczajów i nawet jeśli nie przekonują nas niektóre z nich to je respektujemy. Zawieramy znajomości i przyjaźnie, i z czasem każda sytuacja ma konkretną ludzką twarz, rozumiemy intencje, rozumiemy powody. Są sprawy, które zawsze będą nas denerwować, z którymi nigdy się nie pogodzimy, w inne wchodzimy jak w drugą skórę, przyjmując jak swoje.

Mija jakiś czas i zauważamy, że dziwią nas zachowania...miastowych. Ba! śmieszą, drażnią i często nudzą. Już nie jesteśmy nimi, życie jakie prowadzimy poprzestawiało nam w głowie, ich pytania wydają się naiwne, zachowania nieracjonalne.

Sytuacja jest niekomfortowa bo z jednej strony nigdy chyba nie zrozumiem dlaczego na wsi tak wielu ludzi boi się psów. Dlaczego w okolicy, w której od co najmniej kilkudziesięciu lat nie zdarzają się kradzieże, przy każdym prawie domu musi być trzymany na krótkim łańcuchu albo w klatce, otumaniony niewolą, nieszczęśliwy pies. To niezrozumiałe dla mnie i niepotrzebne, niczemu nie służące okrucieństwo. A z drugiej strony w osłupienie wprawia mnie za każdym razem poczucie wyższości jakie część miastowych wobec mieszkańców wsi prezentuje. Sama będąc już "wsiokiem" zdarza się, że traktowana bywam jak niepiśmienny garkotłuk. Nie żeby mnie ktoś chciał obrazić - nie! Po prostu baba ze wsi musi być głupsza i należy ją traktować jak niesprawną intelektualnie. Pamiętam kiedyś ten, jak najbardziej z głębi jestestwa wydobyty okrzyk zdumienia: pani czytała tę książkę!???

Ja tu oczywiście nie piszę o całej populacji wiejskiej i miejskiej - odstępstwa od reguły mają dość duży margines. Uogólniam.

Już zupełnie nie wiem tego o czym każdy w mieście wie: nowe zwyczaje, nowe mody, nowe pomysły. Mnie już tam nie ma, nie znam wielu nowych słów, chyba, że przypadkiem usłyszę coś w telewizji. Wchodzę w wiejskie myślenie, i pogoda jest dla mnie ważna z innych niż kiedyś powodów.
Jednak myślę - zawsze pozostanę po środku: pomiędzy miastem, z którym rosłam od dziecka a wsią, którą wybrałam. W takim miejscu w którym już dogaduję się z jednymi i jeszcze rozumiem z drugimi. Daje mi to ciekawsze życie i więcej tematów do przemyślenia. W odrobinę podobnej sytuacji znajdują się przeogromne rzesze naszych rodaków żyjących gdzieś za granicą, trochę stąd, trochę stamtąd ...                                                                
Poznaliśmy tu różnych ludzi, najprzedziwniejszych. Niektórzy z nich nie mogliby mieszkać w mieście - zamknięto by ich pewnie w jakimś szpitalu. Niektórzy nawet jak na bieszczadzkie warunki wybijają się ekscentrycznością. To uczy dystansu do siebie, świata, innych ludzi. Akceptacji ponad schematami i światopoglądowymi szablonami. Poznaliśmy kogoś, kto żył w indiańskim tipi przez kilka lat i kogoś innego mieszkającego w glinianej, murzyńskiej chatce bez prądu i wody, latem i zimą. Kiedy odwiedzaliśmy tę osobę w jej "domu" zimą, to nawet nasze psy były przemarznięte. Są miejsca, są ludzie o których my mieszkańcy Bieszczadów myślimy w mroźne zimowe noce, i nie jest ważne, że oni wybrali takie życie - nie sposób spać spokojnie wiedząc jaka jest pogoda za oknem. I często ktoś nie wytrzymuje i idzie, przez zaspy się przedzierając by sprawdzić co tam słychać. Wiem, że raz taka wyprawa uratowała ludzkie życie.

Bycie tu ma też inny wymiar, inaczej traktuje się ludzi bo tak zwyczajnie - jest ich bardzo niewielu wokół. Nie ważne są różnice kiedy potrzebna jest pomoc. Czy się kogoś lubi czy nie, każdy rusza na ratunek. Myślę, że dokładnie takie zasady obowiązywały w pierwotnych społecznościach. To są dobre, zdrowe zasady.

Przez ogromny kawał swego życia byłam mieszkanką miasta. Tam uczyłam się życia, odkrywałam świat. Spotkało mnie tam wiele dobrego, bywałam szczęśliwa ale wiem, że z własnej woli nigdy tam już nie wrócę.


Dobrze mieć przy sobie dobrego człowieka, mnie się trafił najlepszy z najlepszych. Maciek znosi z anielską cierpliwością moje humory i pomysły na życie. Mimo, że pracuję nad sobą wiem, że nie ma lekko. Jednak nawet ten wzór mężczyzny z Sevres posiada rysę. Może to nawet nie jest rysa lecz immanentna cecha męska jedyna, której nie umiem zaakceptować. Ba! wkurza mnie do dygotu!

To...bezwzględna wiara w URZĄDZENIE. Urządzeniem może być wszystko co zawiera elektronikę, ostatnio padło na  gps. Takie małe coś, mieszczące się w rękach, co jak mu się wklika współrzędne to ma zaprowadzić w upragnione miejsce. I traf chciał, że w takie miejsce zapragnęłam się ostatnio udać. Chora byłam jeszcze, zatem zależało mi by pojechać, zobaczyć i wrócić. Mówię do ukochanego mężczyzny: weźmy ze sobą kolegę, który zna miejsce to od razu trafimy. No co ty! oburzył się Maciek, przecież mamy gps. Ale może to potrwa, mówię ja. Jakie potrwa! Zobaczysz.

No i zobaczyłam kochani! Zobaczyłam. Czerwono mi się przed oczami ze słabości i wściekłości robiło. A ukochany mężczyzna "jak po sznurku" z ulubionym urządzeniem ganiał po polach w tę i we wtę. Godzinę i pół. Tylko psy się cieszyły ale one cieszą się zawsze i wszędzie. A ponieważ jestem zołzą to całą moją udrękę oczywiście zdokumentowałam. Ha! Potem powiedział, że musiały mu się te współrzędne spotkać i dlatego tak latał. I tyle.

 Jak widać mój ideał nie odrywa wzroku od Urządzenia. Okoliczności przyrody są mu obojętne.

 Mija godzina...

 Trzeba odpocząć, oczywiście z Urządzeniem przed oczami (na białej kartce są  święte współrzędne)



Minęło 7 lat odkąd w pewien styczniowy wieczór usiadłam przy komputerze i zaczęłam pisać bloga. Zimą mam więcej wolnego czasu - wróć! Zimą zdarza się, że miewam trochę wolnego czasu i teraz mogłam zrobić to co kiedyś robić lubiłam - odwiedzić zaprzyjaźnione blogi. Okazało się, że wiele z nich już nie jest kontynuowanych, kilka nie istnieje wcale, powstały za to dziesiątki jeśli nie setki nowych. Z tej całej masy wyłuskałam kilka inspirujących, oryginalnych i ciekawych.
Świat się zmienia!
Zmieniamy się i my, choć chcielibyśmy by nasze życie zmieniało się powoli, w zgodzie z naturą, naszym doświadczeniem i wiedzą, również z wiekiem. O zmianach, tych najbardziej widocznych, namacalnych napiszę następnym razem. Postanowiłam wrócić, pisać częściej bo dawniej blog pozwalał  mi poukładać rzeczywistość, tworzyć odniesienia do czasu i kolejnych naszych działań. Trochę mi tego było brak.
Zatem: do zobaczenia!


Na zdjęciach tegoroczna dziwna zima w Bieszczadach oraz okolice naszych chat.
 















 


Filmowo:


Chata bojkowska

Chata bojkowska

Chata Magoda

Chata Magoda

Widoki z tarasu:

Widoki z tarasu:



Okolice domu

Okolice domu