wtorek, 12 lipca 2016

Bieszczady i wino

Pierwszy raz w Bieszczady przyjechałam z Maćkiem. Mieliśmy ze sobą najmniejszy z możliwych namiot i kiedy patrzę na zdjęcia, nie umiem sobie wyobrazić jak my się w nim mieściliśmy. Tuż przed wyjazdem dostałam od pewnego starszego Niemca butelkę wina z jego piwniczki - od razu powiem, że jesteśmy z Maćkiem dziwni i za winem nie przepadamy. Nie smakuje i co zrobisz! Znajomi, smakosze wina próbowali nas do tego trunku przekonywać, poili najlepszymi markami, sama mając świadomość, że nienormalna jestem, przy okazji pobytu we Francji wydałam majątek na polecane mi butelki i...kicha! nie smakowało!

Kiedy postanowiliśmy spędzić w Bieszczadach kilka dni, bez głębszej refleksji wrzuciłam otrzymaną  butelkę do bagażnika, napakowałam co tam jeszcze było nam potrzebne i pojechaliśmy. Tu zrobię dygresję i opowiem historię Józka bo potem wracać do niego nie będę: Józek to średniej wielkości pająk, który udziergał solidną pajęczynę za samochodowym bocznym lusterkiem. Po kilkunastu godzinach jazdy gdy wieczorem wjeżdżaliśmy na pole namiotowe w Cisnej, Józkowa sieć była nieco porwana przez wiatr a sam Józek lekko poddenerwowany, tkwił ukryty za lusterkiem. Kiedy rano mówiłam mu dzień dobry, ochoczo uwijał się wokół naprawionej sieci. I tak było codziennie, wiatr niszczył, Józek naprawiał. Po tygodniu wrócił z nami do Szczecina i zza lusterka wypłoszyły go dopiero jesienne chłody. Podejrzewam, że przeniósł się do domu bo często odnosiłam wrażenie, że go widzę.

Bieszczady, w które mnie zupełnie nie ciągnęło bo wcześniej chodziłam po naprawdę wysokich górach - zachwyciły mnie tym co w nich jest a zdefiniować się nie da. Zapachy, widoki, odgłosy natury pozostały już na zawsze w pamięci i sercu. Z gór schodziliśmy na namiotowe pole, gdzie dzielnie czekał na nas najbadziej odjechany namiot świata, Maćkowi sięgający do kolan. Któregoś wieczoru, w Ustrzykach Górnych przypomniałam sobie o butelce wina. Spróbowaliśmy, popatrzyliśmy na siebie...potem drugi ostrożny łyk...to było niesamowite! Mityczna ambrozja musiała właśnie tak smakować! Zaczęliśmy oglądać butelkę i odkryliśmy datę: 1957 rok. Wino było gęste, niezbyt słodkie, nie cierpkie, sama nie wiem jakie - było pyszne! Cudowne! Delektowaliśmy się każdym łykiem, było mocne ale delikatne. Zaszumiało nam na wesoło, czułam się lekko i beztrosko. Byłam piękna i inteligentna a świat był taki zabawny! Butelka tej ambrozji wystarczyła na kilka cudownych godzin śmiechu i poczucia lekkości bytu. Niezapomniane chwile!

I takie są moje pierwsze wspomnienia związane z Bieszczadami. Nie wiedziałam wtedy, że równo za dwa lata będę mieszkanką Lutowisk.

Niestety nigdy wiecej nie trafiłam na wino, które choćby odrobinę przypominało tamto.

Przez ostatnie dwa lata zrobiłam tysiące zdjęć - potrzebne były do książki. Do każdego rozdziału, działu, strony musiałam wykonywać kilka ujęć lub sesji bo nie wiedziałam, które zdjęcie ostatecznie będzie pasować - o tym decydowała składająca książkę pani Karia. Ta konieczność fotografowania mimo zmęczenia, braku czasu i często - ochoty, sprawiła, że teraz aparat omijam szerokim łukiem i nie zabieram go jak kiedyś ze sobą na spacery. Mam nadzieję, że niechęć ta minie mi niebawem bo fotografować przecież lubię.
 
Pokażę to co mimo wszystko udało się pstryknąć wiosną. Wrzucam po kolei bez tematycznego klucza:












 
Powyżej Tosia, podopieczna Huberta, jednego z bohaterów mojej książki. Poniżej: waleczna Mirabelka pokazuje, że jest gotowa zginąć w imię wartości... bez względu czy wrogiem jest ptak czy nie ptak.












 
I tak oto dobrnęłam do lata !
Jeśli jeszcze ktoś tu zagląda - pozdrawiam serdecznie!

Filmowo:


Chata bojkowska

Chata bojkowska

Chata Magoda

Chata Magoda

Widoki z tarasu:

Widoki z tarasu:



Okolice domu

Okolice domu